Zawsze byłam aktywna. Do sklepu na piechotę, schody zamiast windy, ogródek, spacery z wnukami. Czasem bolały kolana, czasem kręgosłup, ale kto po 50-tce nie zna tego uczucia?
Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy złapałam zadyszkę… po wejściu na pierwsze piętro. Zatrzymałam się, żeby „złapać oddech”. Myślałam, że może za ciężkie zakupy, może za ciepło, może ciśnienie.
Ale to się powtarzało.
Na co dzień czułam się coraz bardziej zmęczona.
Nie miałam siły do gotowania, zrezygnowałam z popołudniowych spacerów. Serce potrafiło walić, jakby się ścigało, a ja nie mogłam spać na płasko – miałam wrażenie, że się duszę.
Wciąż jednak mówiłam sobie:
„To tylko wiek”.
„Wiosenne przesilenie”.
„Za mało ruchu”.
Dopiero córka kazała mi iść do lekarza. Na początek – zwykły internista. Potem: EKG, echo serca, badania krwi.
Lekarz powiedział mi jedno zdanie, które zapamiętam do końca życia:
„Gdyby pani przyszła za kilka miesięcy, moglibyśmy już mówić o trwałym uszkodzeniu serca”.
Dziś wiem, że ta „niewinna” zadyszka uratowała mi życie.
Bo to nie kondycja, nie wiek, nie zmęczenie – tylko wołanie organizmu o pomoc.
Comments