Zaczęło się od zadyszki na schodach. Dziś już wiem, że to nie była kwestia kondycji

Zawsze byłam aktywna. Do sklepu na piechotę, schody zamiast windy, ogródek, spacery z wnukami. Czasem bolały kolana, czasem kręgosłup, ale kto po 50-tce nie zna tego uczucia?

Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy złapałam zadyszkę… po wejściu na pierwsze piętro. Zatrzymałam się, żeby „złapać oddech”. Myślałam, że może za ciężkie zakupy, może za ciepło, może ciśnienie.

Ale to się powtarzało.

Na co dzień czułam się coraz bardziej zmęczona.
Nie miałam siły do gotowania, zrezygnowałam z popołudniowych spacerów. Serce potrafiło walić, jakby się ścigało, a ja nie mogłam spać na płasko – miałam wrażenie, że się duszę.

Wciąż jednak mówiłam sobie:
„To tylko wiek”.
„Wiosenne przesilenie”.
„Za mało ruchu”.

Dopiero córka kazała mi iść do lekarza. Na początek – zwykły internista. Potem: EKG, echo serca, badania krwi.

Diagnoza?

  • Nadciśnienie tętnicze, które miałam od lat, ale lekceważyłam, „bo nie bolało”.
  • Początki niewydolności serca – moje serce nie pompowało już krwi tak jak powinno.
  • Zatrzymanie wody w organizmie, które wywoływało duszność i opuchliznę.
  • I jako bonus – początki insulinooporności, bo cukier też zaczął wariować.

Lekarz powiedział mi jedno zdanie, które zapamiętam do końca życia:
„Gdyby pani przyszła za kilka miesięcy, moglibyśmy już mówić o trwałym uszkodzeniu serca”.

Co zmieniłam?

  • Przede wszystkim: regularne mierzenie ciśnienia
  • Zmiana diety (mniej soli, mniej cukru, więcej warzyw)
  • Ruch, ale pod kontrolą – codzienne spacery, ale bez forsowania
  • Leki – które faktycznie zaczęłam brać, a nie „jak mi się przypomni”

Dziś wiem, że ta „niewinna” zadyszka uratowała mi życie.
Bo to nie kondycja, nie wiek, nie zmęczenie – tylko wołanie organizmu o pomoc.

Comments